Indiana Jones i artefakt przeznaczenia - czy Ci się podobał?

Pytanie, które często zadają mi przyjaciele w ostatnich dniach - tym bardziej, że opinie są skrajnie różne. Jeśli spodziewaliście się następnych “Poszukiwaczy Zaginionej Arki”, “fan-serwisu” dla urodzonych w XX wieku, cóż… możecie poczuć się zawiedzeni.
Ale ostatnią rzeczą jaką powinniście zrobić, jest stawianie krzyżka na tym filmie. Media w Polsce bezmyślnie przedrukowują marudzenia krytyków filmowych, a to widzowie zdecydują i mówię Wam, Indy poradzi sobie świetnie.

A teraz trochę mięska ode mnie - nie oczekujcie jednak recenzji. Jak mawiała dziewczyna Pajączka: “If you expect disappointment, then you can never really get disappointed”.
Także studząc nastroje, powiem tylko: NATYCHMIAST DO KINA, FILM JEST ŚWIETNY!

A na serio, nie dziwią mnie zróżnicowane opinie. Wraz z wielkimi oczekiwaniami, każdy z widzów wnosi na salę gigantyczny bagaż doświadczeń (ja ledwie zmieściłem się w drzwiach).
Hasło Indiana Jones wywołuje skojarzenia i emocje o spektrum szerszym niż “Gwiezdne Wojny”, bo osadzony jest w rzeczywistości nieporównywalnie nam bliższej.

Pomimo słów krytyki, jak wielu archeologów zainspirowali w dzieciństwie “Poszukiwacze…”?
Jak wiele podróży odbyło się na fali marzeń, romantycznej ekscytacji nieznanym, rozbudzonych w okresie dorastania, przez tego niezłomnego gościa w kapeluszu? Gościa, jakby z sąsiedztwa - dostającego w kość, zmagającego się ze słabościami, jak każdy z nas. To nie facet z innej galaktyki, nieśmiertelny bohater w pelerynie, nie Avenger.
I o tym nadal, konsekwentnie traktuje ostatnia odsłona przygód Indiany. To porywająca, rozbudzająca wyobraźnię, wartka akcja, ale osadzona w narracji o dojrzewaniu, ba! O przemijaniu. Nie chcę żeby to zabrzmiło zbyt pompatycznie. Nie lękajcie się, moi podróżnicy! To bardzo dobre kino przygodowe, którego odbiór zależy ostatecznie od tego, co wnosicie ze sobą do kina (nie, popcorn się nie liczy). Każdy znajdzie w tej historii coś dla siebie. A jeśli jesteś człowiekiem dojrzałym i nie tylko z nostalgią wspominasz pierwsze seanse z Indym kilkadziesiąt lat temu, ale założyłeś rodzinę, co więcej, jesteś rodzicem… Ufff, będziesz oglądał ten film w innym wymiarze.

I zazdroszczę Ci, ach jak zazdroszczę, że będzie to ten pierwszy raz! Bo tak jak zmieniło się kino w XXI wieku, tak zmienił się świat Indiany, którego w pożegnalnej odsłonie zastajemy jako osiemdziesięciolatka, w jakże innych okolicznościach roku 1969. Znowu bohatera tak naszego, z sąsiedztwa, poobijanego, ale tym razem przez życie, a nie dwumetrowego nazistę. A z tego, Moi Drodzy, wykaraskać się jest znacznie, znacznie trudniej niż z przepełnionej fanatykami Świątyni Przeznaczenia…

James Mangold wspiął się na wyżyny. Wszedł w gigantyczne buty i przebrnął w nich przez rwącą rzekę. Ostatni Indiana mnie porywa, ciągnie za ciężarówką, rozbudza moją wyobraźnię, ciekawość świata i znowu parzy palec od jeżdzenia po mapie…

Teraz odpowiedzcie sobie: “Czy warto wybrać się na ten film do kina”?

Jak niektórzy z Was wiedzą, aktualnie pomieszkuję w Los Angeles, więc trudno by było nie podzielić się z Wami spostrzeżeniami z premiery (byłem na pierwszym seansie w El Capitan i drugi raz, w genialnym Chinese Theatre IMAX). Nie obiecuję wypracowania, ale postaram sie powrócić z krótkim opisem wrażen już niedługo (może krócej niż za 9 lat).

Wasz Raider

El Capitan IJ poster


O tym wpisie

<< powrót